Nigdy nie lubiłam biegać… W pamięci
zawsze miałam lekcje Wf-u i zmuszanie do pokonywania ileśset metrów bez żadnego
przygotowania, o rozciąganiu na koniec nawet nie wspominając… Co nie znaczy, że
nie próbowałam biegać „na własną rękę” – przed ślubem biegałam jedynie po to,
by zrzucić kilka kilogramów, z czego jednak nie czerpałam szczególnej
radości i szybko to porzuciłam.
Przełom nastąpił, kiedy na fitnessie,
na który wtedy chodziłam zamieniono ćwiczenia wytrzymałościowe na wzmacniające.
Jako, że nie jestem wielka fanką pompowania pośladków, postanowiłam dać kolejną
szansę bieganiu. Zawarłam jednak cichy pakt sama ze sobą - ma mi to dawać
przede wszystkim radość i w momencie, kiedy zacznie mnie to nudzić lub po
prostu będę miała tego dosyć, to dam sobie z tym spokój.
Początki pamiętam do dziś – pierwsze
pokonywane marszobiegiem kółka w parku, ciężki oddech i duma, że po raz kolejny
dałam z siebie wszystko. Ze zdziwieniem stwierdziłam, że taka forma aktywności
naprawdę mi się podoba. Nie powstrzymywały mnie nawet stare adidasy, pamiętające czasy gimnazjum, po których
zawsze po zakończonym biegu miałam zakrwawione nogi (tak mnie obcierały). Wbrew pozorom to doświadczenie także coś mi
dało – doceniłam moment włożenia stóp w buty biegowe (których się w końcu
doczekałam), co było dla mnie jak założenie pluszowych kapci.
Im dłużej biegałam i im większe robiłam
postępy, tym większą miałam motywację do kolejnych treningów, które teraz są
wyjątkowymi wspomnieniami. Pierwszy prawdziwy bieg bez marszu trwający 30
minut… Bieg w deszczu z uśmiechem na twarzy… Widoku poznańskiej Malty w pewien
zimowy wieczór podczas mojego pierwszego jej okrążenia (5,3 km) nie zapomnę do
końca życia. Pierwsze 10 km, które później było świętowane z koleżankami. Debiuty
w zawodach…. Pierwsza „piętnastka”…. I
pojawiająca się gdzieś głęboko myśl: „Półmaraton? Może kiedyś…”. Jakby ktoś kilka lat temu powiedział mi, że
stanie się kiedyś moim biegowym marzeniem, to bym nie uwierzyła. Po tym jak
wytrwałam w biegach podczas długiej zimy, stwierdziłam, że mogę wszystko. Po
raz kolejny okazało się, że co nas nie zabije, to nas wzmocni.
Trudno wyrazić to, co dało mi bieganie.
Narodziny najlepszych pomysłów miały miejsce właśnie w trakcie biegania. Kilka
zgubionych kilogramów na trasie oraz zimę bez przeziębienia również zawdzięczam
treningom. Także odpowiedź na jedno z najważniejszych pytań w moim życiu – „Co
ja do cholery chcę w życiu robić?!” nagle stała się oczywista.
Jestem chodzącym dowodem na to, że
można. Ja, osoba, która w szkole po
biegu na 800 metrów dostawała dwóję. Bo
tak naprawdę każdy z nas może pokonać samego siebie – wystarczy tylko wiara, że
się uda, konsekwencja i zamiłowanie do tego co się robi. I bez względu na to,
co skłoniło nas, by zacząć biegać, ile mamy lat i kim jesteśmy z zawodu –
wystarczy zrobić pierwszy krok i po prostu zacząć biegać.
brawo! ja w tym tyg zaczynam swoją ' małą walkę'. tylko muszę spodnie kupić od dresu bo nie mam kompletnie nic, dziura goni dziurę. może i ja polubię biegi,..
OdpowiedzUsuń