Pewnego razu byłam
zaproszona do mojej kuzynki na wesele. Jako że w mojej rodzinie śluby zdarzają
się bardzo rzadko, podeszłam do całej sprawy z niemałym entuzjazmem. Gdy
nadszedł wielki dzień, wystrojona w sukienkę i szpilki pognałam z
rodzinką do USC. Po kilku momentach stresu (dla pary młodej), nastąpiła ta
bardziej luźna część programu, czyli zabawa weselna, w trakcie której można
było porozmawiać z dawno niewidzianą rodziną. Właśnie rozmawiałam z panem
młodym, gdy nagle, zupełnie odchodząc od tematu, zadał mi pytanie:
- Jesteś biegaczem?
Nastąpiła chwila
konsternacji.
- Nooo, biegam czasami
– odpowiedziałam.
- Widać – po łydkach.
W tym momencie nie
wiedziałam już czy śmiać się, czy płakać (w ostateczności wybrałam to pierwsze).
Z jednej strony słowo „biegacz” skierowane w moją stronę nieco połechtało moje
ego (sama biegaczem bym się nie nazwała). Z drugiej strony…. Myślę, że bez zbędnych słów w tym momencie
rozumie mnie każda czytająca to kobieta (nie ujmując niczego panom). Oczywiście zdawałam sobie sprawę, że poprzez
bieganie moje łydki stały się, hm…, bardziej mięsiste. Jednakże żyłam w cichej
nadziei, że nikt (oprócz mojej mamy) tego nie zauważa. Gdy jednak okazało się,
że jest inaczej, pomyślałam : „Cholera, a jednak widać!”.
Zapewne wiele osób
boryka się się z mniej lub bardziej wyimaginowanymi (lub nie) kompleksami,
dotyczącymi swojego wyglądu. Ja nie należę do wyjątków. Jednakże była jedna
cześć ciała, z której byłam (o dziwo!) naprawdę zadowolona – to były właśnie
łydki. Do czasu. A dokładnie do momentu, kiedy zaczęłam biegać. Zauważyłam, że
nagle stały się duże, umięśnione i przypominały trochę nogi krasnala
ogrodowego. Mówiąc kolokwialnie – masakra. Rozpoczęłam wiec intensywną walkę z
nieprzyjacielem – stosowałam masaże, dłużej rozciągałam łydki i nakładałam
plastry od kinezjotapingu. Jednakże bitwę „ja kontra mięsień” niestety
przegrałam. Jedynym chyba wyjściem z sytuacji było porzucenie biegania, czego
oczywiście nie chciałam robić.
Chciałabym zakończyć
ten tekst cukierkowym happy endem w stylu „znalazłam cudowny środek i moje łydki
są teraz piękne i szczupłe”, ale niestety minęłabym się z prawdą. Moje łydki są
jakie są i nic na to nie mogę poradzić. Mogę co najwyżej popatrzeć sobie z
nostalgią na moje nogi z czasów przedbiegowych. A przecież zamiast marudzić
wystarczy „rzucić” bieganie, prawda? Jednak jeżeli mam do wyboru siłę i pasję,
których dostarcza mi ten sport, albo delektowanie się wyglądem swoich łydek, to
wybieram to pierwsze. Nawet za cenę niezakładania szpilek.
No co ty łydki biegacza to piękne łydki :)
OdpowiedzUsuńbardziej mi się podobały te z czasów przedbiegowych ;)
UsuńTeż mam problem z łydkami, tyle że w drugą stronę. Bardzo chciałabym je wzmocnić i powiększyć a idzie opornie. Oprócz biegania stosuję ćwiczenia na łydki z obciążnikami ale póki co efekty mizerne :-(
OdpowiedzUsuńdużo zależy od wrodzonych tendencji. Widocznie ja mam w sobie coś z mezomorfika - szkoda, że nie w tych miejscach co bym chciała :P
Usuńumięśnione łydki są najpiękniejsze na świecie! są zdrowe i mocne i mogą ponieść daleko, daleko:)
OdpowiedzUsuń