Pogoda jaka jest – każdy
widzi. W telewizji aż roi się od reklam
preparatów na przeziębienie i grypę. W
kiosku ze świecą szukać magazynu, w którym nie byłoby mowy o jesiennej
depresji. Okres jesienno-zimowy
bynajmniej nie należy do ulubionych przez mieszkańców naszego globu. Temat aktywności jakoś jest (celowo?)
omijany. Bieganie po mieście w taką
pogodę?! Zgroza.
Specjalistów od marketingu
nawiedziła wizja zimowego armagedonu i głównie wokół tego tematu skupiają się
spoty reklamowe. Nastąpiła cisza ze
strony producentów żelów antycellulitowych i herbatek na odchudzanie. Nie zauważyłam też, żeby opakowania
zawierające musli były hurtowo wykupowane. Jakbyśmy pozwalali sobie na bycie „fit” tylko
kilka miesięcy w roku (a konkretnie – w okresie wakacyjnym); jakby tylko wtedy było przyzwolenie na
szczupłe i wysportowane ciało. Jesienią i zimą równie dobrze możemy wyglądać
jak zombie, zanurzyć się w kokonie z ciepłego kocyka, by latem ponownie obudzić
się z zimowego snu i prowadzić „zdrowy styl życia”.
Czy uprawianie sportu nie może
stać się nawykiem? Takim całorocznym, nie tylko wiosenno-letnim? I nawet nie mówię tutaj tylko o bieganiu –
sama propozycja treningu w taką pogodę może odstraszyć. Od czegoś przecież są powstające jak grzyby
po deszczu kluby fitness. Sama ostatnio do takiego zaczęłam chodzić, bo brakowało mi zajęć z innymi ludźmi. Ćwiczenia
z zumby czy aero kick boxingu mogą sprawiać tyle samo przyjemności w jesienny
wieczór co w letni. Jeśli jednak kogoś
nie przekonałam, to w internecie jest pełno filmów, z którymi można ćwiczyć – tu
nawet odpada opcja samego dojścia na fitness. Brak czasu też nie jest żadną
wymówką - wersja tabaty, przy której czasami
ćwiczę w dni niebiegowe trwa niewiele ponad 18 minut. Czy nie warto takich treningów na stałe
zamieścić w naszym grafiku? Po takiej dawce pozytywnej energii artykuły o
zapobieganiu jesiennej chandrze raczej nie będą nam potrzebne, zaś pokusa położenia
się spać o dwudziestej zostanie oddalona. Ponadto smuklejsze i coraz bardziej wysportowane
ciało będzie bardzo przyjemnym efektem ubocznym naszych ćwiczeń i symbolem lata
w środku zimy.
A na koniec chwila prawdy –
skłamałabym mówiąc, że lubię biegać zimą. Należę do osób zdecydowanie ciepłolubnych
i nawet pisząc ten post jestem opatulona kocem, a na stopach mam grube skarpety
w renifery. Wychodząc na trening w zimne
dni cisną mi się na usta różne słowa i pomiędzy tymi zaczynającymi się na „k”
można wychwycić słowo „masochista” – bo nikt przy zdrowych zmysłach nie idzie
sobie pobiegać w taką pogodę i doskonale zdaję sobie z tego sprawę. Jednak
uwielbiam mieć tą świadomość, że przebiegnięcie 10 km nie stanowi dla mnie
problemu, a mój oddech nie przypomina dźwięku silnika Fiata 126p
podjeżdżającego pod górkę. Lubię ten
moment, gdy zapominam, że biegnę, bo nogi same mnie niosą. Odpowiednią formę wypracować jest ciężko, ale
- niestety - bardzo łatwo ją stracić.
Także, panie i panowie,
ogłaszam wszem i wobec, że przygotowania do eksponowania swojego ciała na plaży
nie zaczynamy w maju, ale DZISIAJ! Potrzeba trochę czasu i wysiłku, by
wyhodować sobie uniesione i jędrne pośladki, kratę na brzuchu, czy też
wystartować w pierwszych zawodach. Zaczynając
od zaraz, latem mamy szansę swoją formą zawstydzić niejednego osiłka, żywcem
przypominającego Schwarzeneggera z lat młodości. Zaś dla biegaczy, którzy nie chcą przerywać
treningów, ale jednak dostają dreszczy na myśl o wyjściu na dwór w taką pogodę,
mam dobrą wiadomość – istnieje jeszcze bieżnia ;)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz