run-log

run-log.com

środa, 12 kwietnia 2017

Maratona di Roma - veni, vidi, vici!

Maratona di Roma był jednym z moich biegowych marzeń. Bieganie w miejscu, w którym na każdym rogu napotyka się na kawałek historii wydawało mi się niesamowitym przeżyciem. Podczas mojego ostatniego pobytu (12 lat temu!) zakochałam się w Wiecznym Mieście i obiecałam sobie, że kiedyś do niego wrócę. Do głowy by mi wtedy nie przyszło, że wrócę do niego z zamiarem przebiegnięcia maratonu…  




Zapisy na bieg 

Zdobycie pakietu startowego okazało się drogą przez mękę. Najpierw należało opłacić sam start w biegu oraz wyrobienie tzw. Runcard. Karta ta upoważnia wszystkich biegaczy do startów na terenie Włoch i jest obowiązkowa. Następnym krokiem było zrobienie odpowiednich badań lekarskich (badanie krwi, moczu, EKG spoczynkowego, EKG wysiłkowego, echa serca). Na samym końcu potrzebowaliśmy jeszcze podpisu lekarza na tzw. certyfikacie medycznym, potwierdzającym brak przeciwwskazań do biegu. I tutaj razem z A. napotkaliśmy największy problem, gdyż żaden z lekarzy (ani kardiolog, ani lekarz rodzinny) nie chciał nam tego podpisać! Musieliśmy zatem ponownie udać się do kolejnego lekarza (tym razem sportowego), który takie oświadczenie ostatecznie nam podpisał. Certyfikat przesyła się do biura maratonu w panelu zawodnika i wtedy - dopiero wtedy! – otrzymuje się numer startowy. Ufff… Plus jest taki, że razem z A. zrobiliśmy gruntowny przegląd organizmu na kolejny rok ;) 

Maraton! 

Byliśmy w Rzymie od kilku dni (intensywnie go zwiedzając – robiąc 20-30 km pieszo dziennie!) i słoneczna pogoda była miłą odmianą od polskich realiów. Jednak akurat na dzień maratonu prognozowane były opady deszczu (swoją drogą to chyba już tradycja - podobno na każdym maratonie w Rzymie pada ). „To na pewno będą przelotne opady. Nie będzie przecież tak lało jak na półmaratonie w Poznaniu rok temu” – pocieszał mnie A.  Oj… jak bardzo się mylił. Było gorzej :P

Przed startem

Dzień maratonu rzeczywiście okazał się pochmurny. Jednak temperatura była przyjemna i idealna do przebiegnięcia takiego dystansu. Byłam pozytywnie nastawiona i jakoś przeczuwałam, że będzie dobrze. Po bezproblemowym oddaniu rzeczy do depozytu i krótkiej rozgrzewce udaliśmy się razem z A. do osobnych stref czasowych. Start był tuż obok pomnika Ołtarza Ojczyzny, w oddali za plecami mieliśmy Koloseum. Nie wierzyłam, że tu jestem… 

Po odliczeniu po włosku do dziesięciu wystartowałam w drugiej fali. Jednak już obok Teatru Marcellusa (po jakichiś 500 metrach) zaczęło kropić. Wtedy jeszcze pomyślałam, że ten deszczyk jest nawet przyjemny… Minęliśmy Circo Massimo i wyruszyliśmy w głąb miasta. Pomimo deszczu mijałam sporo ludzi dopingujących biegaczy. Tempo w mojej strefie startowej było dosyć żwawe i, o dziwo, było dla mnie odpowiednie. Biorąc pod uwagę to, że czułam się bardzo dobrze, w myślach obmyślałam strategię, polegającą na tym, żeby nie zwalniać tempa do dystansu półmaratońskiego, a później, w zależności od samopoczucia, zobaczę co dalej... W myślach odliczałam też kilometry do Placu św. Piotra, który mieliśmy minąć ok. 18 kilometra. Byłam pewna, że będzie to jeden z najbardziej niesamowitych momentów podczas całego maratonu. Jeszcze tylko 16 km do „papieża”.... Jeszcze tylko 15… 

W pewnym momencie pogoda gwałtownie się zmieniła. Już nie padało, lecz solidnie LAŁO. Pierwszy raz spotkałam się na biegu z takim deszczem, było istne oberwanie chmury. Nad naszą głową kilka razy solidnie zagrzmiało. Deszcz zalewał mi oczy, wpatrywałam się tylko w swoje stopy, uważając, żeby nie poślizgnąć się na śliskiej nawierzchni. Niewiele widziałam z tego, co działo się obok mnie… Jeszcze kilka kilometrów do „papieża”….  

Trasę przebiegającą tuż obok Placu św. Piotra kojarzyłam z mapy w zupełnie innym układzie. Dlatego gdy nagle skręciliśmy w prawo i moim oczom dokładnie naprzeciwko ukazała się Bazylika św. Piotra byłam zaskoczona i z ust wydobyło mi się głośne „Wow!”. Mimo że razem z A. zwiedzaliśmy Watykan dzień wcześniej, to i tak Bazylika po raz kolejny poraziła mnie  swoim pięknem. Biec tuż obok takiego miejsca było naprawdę niesamowite. Na placu stało mnóstwo ludzi, którzy głośno dopingowali biegaczy. Spojrzałam także w papieskie okno, czy aby czasem nie pojawi się tam jakaś postać w bieli… 

Po przebiegnięciu dystansu półmaratonu stwierdziłam, że biegnie mi się dobrze i że póki co nie muszę zwalniać. Biegłam dalej. By zająć czymś głowę zamiast „do papieża” tym razem kilometry  odliczałam „do pomarańczy” (czyli do kolejnych punktów odżywczych). Po godzinnej przerwie w dostawie opadów, ponownie lunął na nas deszcz. Byłam cała przemoczona. Szybkie jak na mnie tempo utrzymywałam chyba dlatego, że miałam dosyć deszczu... 

Spojrzałam na zegarek. Widziałam, że jakbym trochę przyspieszyła, mogłabym złamać 4 godziny w maratonie. Nie chciałam się jednak nadwyrężać, tym bardziej, że czułam, że głowa powoli zaczyna mi wysiadać. Nie bez przyczyny pacemaker na 30 km krzyczał, że teraz jest „Ora di testa!” („godzina dla głowy”). Teraz już nie tyle liczyła się siła nóg, ile siła charakteru…. Dlatego cały czas odliczałam w głowie te kilometry do kolejnych pomarańczy, a także do Piazza di Spagna.  
  
Na 40 km trasa biegła tuż obok Schodów Hiszpańskich. Czekałam na ten moment, wiedziałam, że będzie to pozytywny akcent tuż przed samym końcem biegu. Po bokach trasy mijałam mnóstwo ludzi, krzyczących „Alle!”, „Forza!” i   „Daje!”, cokolwiek to znaczy ;). A ja poczułam, ze muszę na chwilę stanąć. Po przebiegnięciu kilkaset metrów sytuacja się powtórzyła. Przerwy nie potrzebowało moje ciało, tylko moja głowa… „Weź się w garść, zaraz koniec!” – skarciłam siebie w myślach. 

Tyłek dawał mi się nieźle we znaki, wiedziałam jednak, że przejście do marszu jest wykluczone. Po minięciu 41 kilometra w oddali zobaczyłam już Ołtarz Ojczyzny, miejsce mety, miejsce wybawienia…  Wyciągnęłam polską flagę. Przyspieszyłam, to już powinno być tuż za rogiem… Okazało się, że  jednak nie, gdzie jest ten pomnik?? Gdy już zobaczyłam znajomą ulicę przy Piazza Venezia, wiedziałam, że przede mną już ostatni zakręt…. Spojrzałam na zegarek – miałam szansę na złamanie 4:05!  Przyspieszyłam tempo, wpadałam w jakieś kałuże, nie zwracając już na nie uwagi. Zamieniłam się w sprintera i parłam do przodu. Trzymając nad głową  flagę z dumą wleciałam na met. Zrobiłam to!

Przystanęłam przy barierce, żeby się trochę rozciągnąć. O dziwo nie miałam uczucia znanego z poprzednich maratonów pt. „muszę usiąść!”. Powoli się rozciągnęłam , po czym stanęłam sobie z boku i czekając w deszczu wypatrywałam sylwetki A. 




4:04:52! :D Poprawiłam swój czas o 20 minut! Do dziś trudno mi uwierzyć w ten wynik. Pomimo deszczu, pomimo licznej kostki brukowej na trasie, która wcale nie jest nie jest taka zła jak ją wszyscy opisują, pomimo podbiegów (w porównaniu do Aten to był pikuś). Pomimo tego, ze przed maratonem nie byłam w jakiejś dobrej kondycji biegowej… Nie wiedziałam, że tak umiem :D 



15 komentarzy:

  1. No prosze :) piękny czas ... Ja jeszcze nie przebilam 4:15;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Brawo, w zeszłym roku akurat było gorąco ��

    OdpowiedzUsuń
  3. Gratuluję! Marzy mi się start tam i chyba w przyszłym roku to się stanie ;) Tylko te wszystkie formalności... szaleństwo z tym.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Załatwienie startu w Rzymie nie jest łatwo... Ale za to później jaka satysfakcja :)

      Usuń
  4. Poczęstowaliśmy się relacją. Jest to suchar i zakalec.
    Mamy zgagę i niestrawność.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bardzo się tym przejęłam i jest mi niezmiernie przykro ;)

      Usuń
  5. Super relacja, super czas, super miejscówka - tylko pozytywnie pozazdrościć :-)

    OdpowiedzUsuń
  6. Świetna relacja. Pozazdrościć takiego wyniku :)

    OdpowiedzUsuń
  7. Zarówno przed startem jak i po biegu uśmiech na twarzy :) I o to chodzi! Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  8. Za rok chyba też się tam wybiorę :D

    OdpowiedzUsuń
  9. Bardzo ciekawy wpis. Dużo nowych rzeczy się dowiedziałam. Jest to świetna inspiracja dla mnie. Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń