Piątek
Dzień przed triathlonem co jakiś czas powtarzałam sobie w głowie listę rzeczy, które musiałam zabrać do strefy zmian. W duchu modliłam się też o bezwietrzną pogodę, inaczej wiatr zamieniłby zarówno odcinek pływacki jak i rowerowy w niezły armagedon. Razem z A. odebraliśmy pakiet startowy, odbyliśmy odprawę techniczną i zostawiliśmy rower w strefie zmian. To JUŻ!
Dzień przed triathlonem co jakiś czas powtarzałam sobie w głowie listę rzeczy, które musiałam zabrać do strefy zmian. W duchu modliłam się też o bezwietrzną pogodę, inaczej wiatr zamieniłby zarówno odcinek pływacki jak i rowerowy w niezły armagedon. Razem z A. odebraliśmy pakiet startowy, odbyliśmy odprawę techniczną i zostawiliśmy rower w strefie zmian. To JUŻ!
Sobota
Pod względem pogodowym miałam
szczęście do „pierwszych razów”. Dzień był wymarzony na debiut, a tak spokojnej
wody w Malcie jeszcze nie widziałam. Odetchnęłam z ulgą, że nie trzeba będzie
walczyć z falami. Zostawiliśmy jeszcze ostatnie rzeczy w T1 i T2. Pozostało jedynie
czekać na godzinę 10.20.
Zielone czepki - nasza strefa czasowa |
PŁYWANIE
Razem z A., ubrani już w pianki i
czepki, stoimy w kolejce do wejścia do wody. Póki co jest spokojnie, nikt się
nie przepycha. Bonusowo mamy do przepłynięcia 100 m do żółtych bojek, które wyznaczają
linię startu. Razem z A. zanurzamy się w wodzie, ostatnie spojrzenie na
siebie – po czym gubimy się w tłumie innych czepków i pianek. Woda jest
przyjemna, nie paraliżuje całego ciała niską temperaturą. Moje pierwsze ruchy do kraula napawają mnie optymizmem – jest dobrze! Razem z innymi podpływam do
bojek i czekam na sygnał do startu. Oj, nie jest łatwo utrzymać się pionowo w
wodzie. W końcu upragniony wystrzał armatni.
Wszyscy ruszają agresywne. Ktoś uderzył
mnie w głowę, ktoś inny napływa swoim ciałem na moje, ja sama kogoś łapię za
nogę. Mam właśnie okazję wziąć udział w „pralce” o której tyle się naczytałam. Jednak
przepychanki trwają tylko chwilę, powoli odległości między zawodnikami się zwiększają
i robi się swobodniej. Płynie mi się naprawdę bardzo dobrze i sama jestem tym
zdziwiona. Nie wpadłam w panikę, okularki mi nie spadają, czepek też się
trzyma. Powtarzam sobie, że to kolejny trening, prawie jak na basenie. Skupiam
się na ruchach rąk. Kontroluję czas. Myślę o pizzy, którą sobie później zjem. Myślę,
że niedługo będę w połowie najtrudniejszego etapu triathlonu. W końcu
przepływam obok jednej i drugiej bojki, nawrotka i powrót! Jeszcze trochę i
będę na lądzie. Po nawrotce zaczynają się małe problemy z nawigacją, czuję jak
jakaś siła pcha mnie ciągle w prawą stronę. W efekcie ciągle wypływam poza
linię bojek, która wyznacza tor płynięcia. Zaczynam się wkurzać, bo wiem, ze w
tym momencie niepotrzebnie nadrabiam dystans i jednocześnie tracę na czasie. „Skup
się!” – powtarzam sobie co chwilę.
Takim zygzakiem płynęłam... |
Staram się trochę wyciszyć, bo czuję, że
moje ruchy zrobiły się trochę nerwowe. Trybuny nad Maltą wydają się już
naprawdę blisko, jeszcze trochę… W końcu wychodzę z wody. Wstaję, chcę biec do
strefy zmian, ale... nie mogę zrobić kroku; kręci mi się w głowie. Moja
konsternacja trwa jakieś 2 sekundy, po których rzucam się biegiem do T1.
Zdzieram z siebie piankę, zakładam buty, nakładam kask i biegnę w stronę
roweru. Razem z nim biegnę do linii, za którą będę mogła na niego wsiąść. Nie
wiem skąd mam siły, ale biegnę.
ROWER
Jest źle. W duchu klnę na
wszystko. Na to, że nie przećwiczyłam zakładki pływacko-kolarskiej i teraz moje
nogi cierpią katusze. Na to, ze jakaś cholera podkusiła mnie, żebym w
triathlonie wystartowała z rowerem MTB i teraz czułam każdy kilogram jego masy, podczas gdy z prędkością światła wymijali mnie ludzie na szosówkach.
Czuję, że nie mam sił pedałować szybciej, piję łapczywie izotonik i połykam żel,
żeby szybko uzupełnić węglowodany. Klnę na trasę, którą chyba tylko niewidomy
mógł nazwać „płaską”. Patrzę na zegarek i przeraża mnie żenująca prędkość,
którą osiągam. Pocieszam się, że pływanie zajęło mi mniej czasu niż zakładałam, więc zyskałam
dodatkowe minuty na rower.
Wyglądam, jakbym wybrała się na wycieczkę :P |
Chce mi się płakać i naprawdę myślę o zejściu z
trasy i powrocie do domu. Przecież nic by się nie stało... A z takim tempem
jakim jadę i tak nie zmieszczę się w limicie czasu. I wtedy myślę o tych wszystkich
treningach, na które chodziłam przez pół roku, o basenie na 7 rano, o 40-kilometrowych wyprawach rowerowych... Zaczynam pedałować z największą zaciętością na jaką mnie teraz
stać. Głośny okrzyk „Ja pierdolę!” trochę pomaga. Dopiero po 10-tym km czuję,
ze moje nogi powoli przestawiają się na tryb „rower”. Dam radę, dam radę kurwa!
Po nawrotce zrobiło się jakby lżej. Mknę najszybciej jak mogę (32-37 km/h), wymijam
niektóre osoby na szosówkach (hehe). Co jakiś czas zerkam na zegarek i
kontroluję czas. W końcu nawrotka do Krańcowej, wysiadka z roweru i strefa T2.
BIEG
W T2 spokojnie piję
izotonik, biorę łyk żelu, zostawiam w worku kask i ruszam. Wiem, że to ukończę,
choćbym miała się czołgać do mety (choć się na to się nie zanosiło). Zaczęły
mnie łapać skurcze w łydkach, szybko piję magnes, który szczęśliwym trafem wzięłam ze sobą. Biegnę. Już nie muszę o niczym myśleć, bieganie dobrze „znam”
i nie muszę się już o nic martwić.
Patrzę na zegarek i coś mi nie pasuje. Liczę w głowie kilka razy. Nieee, to niemożliwe, żebym ukończyła całość raptem po 3 godzinach z hakiem. Przecież modliłam się o to, żeby móc zmieścić się w limicie, który wynosi 4 godziny – a do limitu mi jeszcze daleko. Liczę jeszcze raz. Wydało mi się to wszystko nieprawdopodobne. Biegnę już naprawdę ostatni odcinek przez Stary Rynek, jeszcze podbieg na Paderewskiego i widzę JĄ – metę! Boże, to niemożliwe, udało się! Szczęśliwa mijam linię mety i ściskam już A. który czekał na mnie. I jakie są moje pierwsze słowa po ukończeniu triathlonu? Żadne tam „Nigdy więcej!”, czy „Ale masakra!”. Mówię: „Podobało mi się!”. Czas na mecie: 3:05:06.
fot. Garnek Mocy |
Patrzę na zegarek i coś mi nie pasuje. Liczę w głowie kilka razy. Nieee, to niemożliwe, żebym ukończyła całość raptem po 3 godzinach z hakiem. Przecież modliłam się o to, żeby móc zmieścić się w limicie, który wynosi 4 godziny – a do limitu mi jeszcze daleko. Liczę jeszcze raz. Wydało mi się to wszystko nieprawdopodobne. Biegnę już naprawdę ostatni odcinek przez Stary Rynek, jeszcze podbieg na Paderewskiego i widzę JĄ – metę! Boże, to niemożliwe, udało się! Szczęśliwa mijam linię mety i ściskam już A. który czekał na mnie. I jakie są moje pierwsze słowa po ukończeniu triathlonu? Żadne tam „Nigdy więcej!”, czy „Ale masakra!”. Mówię: „Podobało mi się!”. Czas na mecie: 3:05:06.
P.S. Trenując do triathlonu przepłynęłam na basenie ok. 64 km...
To jest wszystko niepojęte...
OdpowiedzUsuńJesteś wielka ;)
Świetnie to opisałaś, dobrze że się nie poddałaś.
OdpowiedzUsuńGratuluje!
Super :) Gratuluję :)
OdpowiedzUsuńGratulacje i więcej sukcesów :D
OdpowiedzUsuńWidzę, ze była fajna zabawa! Świetnie :)
OdpowiedzUsuńTo musialo być fajne! Szykuje się coś podobnego? :)
OdpowiedzUsuńŚwietna impreza. :) Życze kolejnych startów!
OdpowiedzUsuńŚwietna pasja. Czekam na kolejny wpis :)
OdpowiedzUsuń