Uwielbiam słodycze. Kocham je
za smak, zapach, za uczucie jak rozpływają się w ustach, za cudowne chwile błogości po ich zjedzeniu... W moim życiu słodkości obecne są odkąd sięgam pamięcią. Byłam rozpieszczanym
dzieckiem, więc nieraz dostawałam do ręki jakieś łakocie. Do dziś dzieciństwo ma dla mnie smak
Grześków w ciemnej czekoladzie i lodów Pinokio. Gdy dostawałyśmy z siostrą po czekoladzie – od razu
zjadałam swoją. Po czym bez cienia wyrzutów sumienia zjadałam jej.
W pewnym momencie, już jako osoba dorosła, zauważyłam
jednak, że czekolada zaczyna się na mnie mścić – głownie na udach i brzuchu. Wypracowałam
więc „system weekendowy” – pozwalałam sobie jeść słodycze tylko w weekendy, zaś
w ciągu tygodnia, jeżeli tego bardzo potrzebowałam (a zazwyczaj tak było), mogłam sobie pozwolić jedynie na pasek czekolady. Wzruszające było to, że nawet moi znajomi wzięli sobie mój system do
serca i nie przychodzili do mnie z czymś słodkim w dni powszednie.
Za to w weekend… Och, w
weekend to była prawdziwa słodyczowa uczta! Czekolada, batoniki, drażetki,
ciasteczka, cukierki (za trufle dałabym się pokroić!) – wszystko to, w zależności od tego na co miałam właśnie ochotę,
pochłaniałam w ilościach hurtowych, w myśl zasady „bo przecież jest weekend!”. Nie chcę nawet myśleć ile kalorii wtedy pochłaniałam... Byłam zdania, że każdy jest od czegoś
uzależniony. A że ja nie piję, nie palę i nie wciągam sobie nic do nosa, byłam
zdania, że to słodycze są moim uzależnieniem. I to - w porównaniu z innymi nałogami - przecież całkiem nieszkodliwym.
Teoretycznie wszystko działało bez zarzutu - z racji tego, że mam całkiem niezłe spalanie w ciągu
tygodnia (biegam, robię treningi na siłowni, ćwiczę z klientkami, a latem jeżdżę na rowerze)
nadal pozostawałam osobą szczupłą. I wszystko byłoby piękne i cudowne, gdyby nie kilka
wad „systemu weekendowego”. Po pierwsze, po takim słodyczowym weekendzie czułam
się jak ludzik z Michelin - byłam ociężała i miałam wrażenie, że przytyłam z 10 kg. Po drugie, po takim wrzucaniu w siebie różnych śmieciowych słodyczy szybko zdałam sobie sprawę z tego, że cellulitu nie mam chyba tylko pod oczami... Po trzecie i najważniejsze – treningowo nie posuwałam
się naprzód i tkwiłam w martwym punkcie. Wykonywałam nad sobą ogrom pracy,
wylewałam hektolitry potu, a moje ciało w ogóle tego nie odzwierciedlało.
Pracowałam ciężko nad swoimi mięśniami, których i tak nie było widać! Toczyłam bitwy o swój sześciopak, który gdzieś-tam prawdopodobnie istniał, tylko przykryty warstewką tłuszczu. Czy tego właśnie chciałam? Takim wzorem trenera chcę być dla swoich klientek? Czy, do jasnej cholery, nie mogę o siebie jakoś zawalczyć?
Postanowiłam
to zmienić i ograniczyć słodycze. Termin – 1 stycznia (ale nie od razu po
północy, już nie bądźmy tacy drobiazgowi.…). Pierwszą myślą, która mi wpadła po przebudzeniu po sylwestrowej nocy było uświadomienie sobie faktu, że mam ogromną chęć na czekoladę. W mojej głowie rozpętał się się intensywny proces myślowy – może by tak przełożyć
ten czekoladowy post i zacząć np. od poniedziałku? Albo od wtorku...? Nie dałam się jednak zwieść czekoladowej pokusie i do walki przystanęłam od razu. Możecie być ze mnie dumni. Ja jestem.
Jestem realistką i nie twierdzę, że całkowicie wyeliminowałam słodycze. Każdy kto twierdzi, że to możliwe - kłamie. Życie bez słodyczy byłoby naprawdę przygnębiające (jak to - Walentynki bez czekoladek?! Tłusty Czwartek bez pączka?!), więc po prostu staram się je ograniczać. Póki co jakoś mi idzie. Walczę.
Także, moi drodzy, od 1 stycznia zaczynam się oficjalnie przemieniać w super-hiper-fit laskę :D
Ja jestem dumna! I podziwiam! Dla mnie to postanowienie póki co niemożliwe do wykonania - może muszę jeszcze do tego "dorosnąć" :P Trzymam kciuki! Może Twoje efekty mnie zmotywują :D
OdpowiedzUsuńJa też mam nadzieję, że efekty będą motywować ;)
UsuńTeż tak czasem robiłam, ale może nie w ilościach hurtowych tylko paczka ciastek + coś tam i na tym koniec. Jednak to bez sensu bo nawet ćwicząc w tygodniu nadal wychodzi się na zero
OdpowiedzUsuńTy dla mnie już wcześniej byłaś super hit fit laską,czekolada Ci nie straszna,dlatego nie pojmuję postanowienia :)
OdpowiedzUsuńja miałam weekendową zgodę na bułeczki ,które kocham :)
Super, trzymam kciuki za wytrwałość i niesłabnącą motywację. Trzeba walczyć ze swoimi słabościami!
OdpowiedzUsuńTo ja się nie zgodzę i powiem, że życie bez słodyczy jest możliwe.
OdpowiedzUsuńMoże nie jadłam ich dużo, ale od czasu do czasu zdarzało mi się zjeść jakąś czekoladę czy wafelki. Dopiero jak zdałam sobie sprawę, że za każdym razem jak coś zjem dzieje mi się coś z cerą, wyrzuciłam je zupełnie z jadłospisu. Ponadto jedząc słodycze często łapałam jakieś infekcje i przeziębienia.
Teraz znacznie większą uwagę przywiązuję do tego czym zasilam moje ciało. Kupowane słodycze to dla mnie chemia w najgorszym wydaniu...
Mówiąc o słodyczach nie miałam na myśli tylko produktów sklepowych, których skład na opakowaniu jest długi jak kolejka w PRL-u. Nigdy nie zjesz już kawałka tortu urodzinowego lub weselnego? Nie skusisz się na na lody czy gofry podczas wakacyjnego pobytu nad morzem? Będąc w podróży nie spróbujesz lokalnych przysmaków (piernik toruński, rogal marciński..)? Nie zjesz kawałka sernika na pogaduchach z przyjaciółką w kawiarni? Nie wypijesz kubka gorącej czekolady w mroźny dzień? To także są słodycze! Ale jeżeli rzeczywiście nie jesz tych rzeczy, to zwracam honor...Nie sądzę jednak, żeby było to możliwe. Ja o takich ludziach nie słyszałam. Jeżeli głosimy, ze czegoś się wyrzekamy, to na 100% - dlatego napisałam, że w przypadku słodyczy jest to niemożliwe. To tak jakbym deklarowała, że jestem wegetarianką, ale sałatki z kurczakiem nie odmówię ;) Szczerość wobec samego siebie to podstawa :)
UsuńKurcze, nie skłamię mówiąc, że mie lubię słodyczy. Kiedy w dzieciństwie mama jeździła na zakupy moja siora życzyła sobie "czekoladkę, kinderbueno i delice", a ja czerwone gejpfruity :-) zawsze tak było. Moją słabością są orzechy, szczególnie brazylijskie i pistacje, mniej te sztuczne-solone, bardziej prawdziwe, których w Polsce się nie uraczy. Uwielbiam prażony słonecznik. Kiedyś nałogowo jadłam chrupki kukurydziane - paczka dziennie to był rytuał. Dopiero na studiach zaczęłam zajadać się żelkami i lizakami. Mój problem ze słodyczami polega na tym, że szybko robi mi się zbyt słodko i niedobrze. Ale nie byłabym prawdomówna nie przyznając się do zjadania cukru, a w zasadzie wypijania go... w moim domu zawsze była pepsi. Piliśmy ja rodzinnie hektolitrami, dla żartu psa nazwaliśmy colą, której nikt z nas nie lubił, za tigerka czy szklankę tonicu dam się pochlastać. Od 4mc nie piję dopalaczy wcale, z gazowanych napojów zrezygnowałam miesiąc temu, z ukochanych pringelsów-jedynych chipsów jakie jadłam jakieś 2mce temu. Nie mowię, że mnie nie kusi i z łatwością sięgam na dolne półki sklepowe po wodę zamiast zwyczajowo na te na wysokości wzroku - z puszkami gazowanych słodkości. Ale trzymam się swojego postanowienia póki co.
OdpowiedzUsuńZ Coca-colą nie mam problemów. Mogłaby dla mnie nie istnieć ;) Ooo, Pringelsy też pamiętam - kiedyś to był rarytas :)
UsuńPringelsy to nadal rarytas. Robią coraz to dziwniejsze smaki, ale nie robią zwykłych...
UsuńRównież ograniczam, ale to już gdzieś od grudnia, bo przez październik i listopad przesadziłam konkretnie. Początki były trudne (jak zawsze), ale teraz jest znacznie lepiej :)
OdpowiedzUsuńOoooo.... Ja tak samo z tą różnicą, że dla mnie każda próba "rzucenia" czekolady, początkuje związek z drożdżówkami. :( Powodzenia!
OdpowiedzUsuńto jesteśmy dwie ;)
OdpowiedzUsuńod 1 stycznia "zdrowiej" się odżywiam. Eliminuję powoli część złych nawyków i ograniczam (nie wyrzekam się całkowicie!) cukru. Mam nadzieję, że mi wyjdzie na zdrowie ;)
Trzymam kcuki i za Ciebie :) Ja póki co jakoś się trzymam, choć mam jeszcze dni, że muszę choć kawałeczek slodkiego skubnąć - chyba nie da się rzucić tego nałogu ot tak ;)
Nałóg jak każdy inny, więc łatwo nie będzie...
Usuń