- AAAAUUUAAA! – wydarłam się.
- Dobra, koniec. Rezygnujemy z biegu
– stwierdził A., pochylając się nade mną.
Minęliśmy dopiero 13. km, a ja
leżałam w poprzek ścieżki i próbowałam powstrzymać napływające do oczu łzy. A
wszystko przez to, że chciałam okiełznać te cholerne zbiegi i przekonać samą
siebie, że nie są one takie straszne. I bardzo szybko przekonałam się, że moje
lęki były jak najbardziej uzasadnione. Zaliczyłam bardzo piękną wywrotkę i
prawdopodobnie leżałam teraz ze skręconą kostką.
Pochylił się nade mną jeden z biegaczy, który sam miał zakrwawione jedno kolano i
z jak największą delikatnością próbował poruszać moją stopą. Mijali nas
inni uczestnicy biegu, pytając się, czy wszystko w porządku.
- Rezygnujemy? – spytał
ponownie A. pomagając mi wstać. – Moglibyśmy się jeszcze cofnąć do Pasterki.
- Nie. Biegniemy dalej. –
powiedziałam trzęsącym się głosem. Poddać się?? Na samym początku??
Nie doprowadzałam do siebie myśli, że wszystko ma się po prostu tak
prozaicznie skończyć.
Próbowałam zrobić kilka kroków, po czym przeszłam delikatnie do biegu. Stopa zwisała mi bezwładnie, jak drzwi wyrwane z zawiasów. Próbowałam opierać ciężar ciała na palcach. Powoli ruszyliśmy do przodu.
Na 20-stym km przewróciłam się ponownie i zdarłam sobie kolano.