Kiedy zaczynałam biegać, byłam
pewna, że mój mężu szybko do mnie dołączy. Wiecie – myślałam że męska potrzeba rywalizacji nie pozwoli mu pozostawać biernym przy aktywnej żonie. Przebiegałam już swoje pierwsze "dyszki" na zawodach, a nawet miałam za sobą pierwszy półmaraton, jednak ciągle okazywało się, że A. kompletnie nie ruszają moje działania. Owszem, jeździł ze mną na biegi, kibicował na trasie, chwalił za każde postępy. Ale w swoim kierunku nie robił nic. Kiedyś tylko na
Dyszce Drzymały, obserwując otaczający tłum wypsnęło mu się: "Jest taka atmosfera,
że aż się chce zacząć biegać”.
A. ma siedzący tryb
pracy, jego codzienna aktywność ograniczała się jedynie na wychodzeniu z samochodu, pokonywaniu dystansu
między lodówką, a tapczanem, ewentualnie chodzeniem do sklepu po bułki. Zaczęłam się o niego martwić. Z racji swojego zawodu i skończonych studiów miałam przed oczami czarne wizje tego, co może grozić osobie, której aktywność jest ograniczona do minimum. Wyciągnęłam zatem najcięższe działo – zaczęłam
go straszyć. Działałam mu na wyobraźnię
grożącą mu miażdżycą, zawałem lub ewentualnie obrazem szczupłej i wysportowanej żony przy boku
grubego męża. Chciałam, żeby COŚ zaczął robić, ze względu na swoje zdrowie.
Nie wiem, co na niego podziałało najbardziej (dam głowę za to, że wizja nas
dwojga w wersji Flip i Flap), najważniejsze było jednak to, że wyszliśmy na
nasz pierwszy wspólny trening.