Brakowało
mi tchu. Miałam wrażenie, jakby tysiąc igieł wbijało mi się w płuca. Biegłam najszybciej jak mogłam, a i tak
wiedziałam, że jest źle. Minęłam metę i od razu zeszłam na bok. Opierając się o
drzewo starałam odpędzić nadchodzącą falę wymiotów. Czułam jak trzęsą mi się
ręce, a nogi są jak z waty. Wdech i wydech... Mdłości powoli mijały...
Wbrew pozorom to nie jest opis
moich przeżyć podczas Runmageddonu czy Survival Race. Wszystko to działo się kilka lat temu w liceum,
podczas biegu na 800 metrów, tuż przed tym, gdy pani profesor, spoglądając
zdegustowana na osiągnięty przez mnie czas, wstawiła mi do dziennika piękną
dwóję.
Nie będzie tutaj opowieści o
tym, jak to od zawsze drzemała we mnie żyłka sportowca, będącego chlubą szkoły
i z lubością przekraczającego swoje możliwości. Coś takiego nigdy nie miało
miejsca. Byłam sportową łamagą z kilkoma nadprogramowymi kilogramami. Lekcje
w-fu były dla mnie katorgą. Byłam przekonana, że takie umiejętności jak stanie na głowie, czy zrobienie fikołka na równoważni bynajmniej nie są mi potrzebne do szczęścia. W ciągu całego swojego pobytu w szkole nigdy nie udało mi się przeskoczyć przez kozła. Miałam kłopoty z koordynacją i równowagą, więc ćwiczenia
gimnastyczne stanowiły dla mnie wyzwanie. Biegania szczerze nienawidziłam.
Bałam się, ze któregoś dnia na mecie nie wytrzymam i z wysiłku zwymiotuję przy
całej klasie. Dzień, w którym wręczałam nauczycielce zwolnienie z ćwiczeń, był
dla mnie osobistym świętem. Nie ruszałam
się więcej niż wymagała tego norma ustalona na podstawie planu lekcji.